top of page

Kocham kino 3: Z zawodu jestem Prezesem

  • Zdjęcie autora: Folios
    Folios
  • 17 maj 2020
  • 9 minut(y) czytania

Dziś w cyklu "Kocham kino" tylko jedno zdjęcie, ale za to z historią.

Prezes Szwagropaku, Janusz Małykuta, prowadzi interesy już od późnych lat 80. Zawsze jako prezes, nie zawsze z sukcesami - zaliczył wzloty i upadki. Po wielkiej plajcie jednego z przedsiębiorstw na początku 2007 roku, za ostatnie pieniądze kupił samochód i zaczął jeździć jako taksówkarz (fotka pochodzi z jego rodzinnego archiwum. Jak widać Janusz był wielkim fanem Limahla. Jest nim do dziś i zawsze płacze podczas oglądania "Neverending story", gdy Artax tonie w bagnie). Początkowo obstawiał wybrzeże i tam spotkała go znajoma autorki. Oto jej relacja, z której dowiecie się, co to jest prawdziwy talent do biznesu.


Jechałam wtedy z dworca do wynajętej kwatery nad morzem. Słońce przypiekało niemiłosiernie, ku mojemu niemiłemu zaskoczeniu jedyna taksówka, jaka stała na postoju, nie miała klimatyzacji.

- Poproszę do Rogowa – wysapałam, gdy ruszyliśmy z miejsca.

- Proszę uprzejmie. Kwatery pani nie potrzebuje? – wypalił z miejsca taksówkarz, wymownie patrząc na mój plecak.

- Nie, dziękuję. Już mam opłaconą.

- Gdyby się pani nie spodobało, to proszę uprzejmie, tu jest wizytówka mojej siostry. Mieszka w willi w Mrzeżynie nad samym morzem, z mężem i jamnikiem, i pokoje turystom wynajmuje – - powiedział kierowca, sięgając ręką na siedzenie pasażera, na którym leżał gruby plik wizytówek związanych gumką recepturką. – To trochę za Rogowem. Śniadania w cenie wynajmu.

- Ale tu jest napisane: „Paweł Paździerz, instruktor fitness” – zauważyłam przytomnie, zerkając na otrzymaną wizytówkę.

- Najmocniej przepraszam, złą wyciągnąłem. O, tu jest właściwa. Paweł to mój bratanek, po AWF-ie, prawdziwy sportsman, taki, można by powiedzieć, Adam Małysz fitnessu. Zajęcia w tutejszym SPA prowadzi, klientki bardzo go lubią. Więc, gdyby chciała się pani trochę pogimnastykować, zmęczyć albo rozerwać, to proszę się zgłosić do niego. I powiedzieć, że wujek Janusz przysyła, to i pięć procent rabatu będzie…

- Dziękuję, być może skorzystam.

- Serdecznie pani polecam. Płacić pani będzie złotówkami? Za nasz kurs, znaczy się.

- No tak, innej waluty nie mam – odparłam zdziwiona.

- Tak tylko pytam, bo jakby była potrzeba, to u mnie może pani rublami, dolarami i ojro spokojnie zapłacić. Każdą walutę przyjmnę, bo mam kantor. Wiadomo, Niemce jak przyjadą, to uważają, że nadal są w Reichu i często innych pieniędzy nie mają, jak własne. A rejsy wycieczkowe panią interesują? Takie kutrem rybackim?

- No w sumie…

- To proszę, tu są namiary na moją kuzynkę, Beatkę. Z mężem mieli kiedyś dwa kutry, ale jak Unia dawała pieniądze, co by się już w połowy nie bawić, to pieniądze wzięli, ale jeden kuter sobie zostawili. I teraz turystów po wodzie nim wożą. Pirackim kutrem rybackim. Aha, a góry pani lubi?

- Owszem. Ale raczej jesienią…

- To świetnie się składa, bo szwagier z babką w górach urzęduje. Górol z niego jak się patrzy. Dom ma z widokiem na samiućki Giewont. Oscypki wyrabia i owiec pilnuje. Juhasuje po całości. Gdyby miała pani ochotę się wybrać, to proszę uprzejmie – kolejna wizytówka wylądowała w mojej dłoni.

- W sumie to nawet o tym ostatnio myślałam, tylko wie pan – te dojazdy pociągami mnie dobijają… Do Kołobrzegu jechałam z Warszawy prawie dziesięć godzin…

- Ha, to może zagramanica? Bo teraz to rzeczywiście takie czasy nastały, że człowiek prędzej w Kairze wyląduje niż na ten przykład w Bieszczadach. Mój najmłodszy ostatnio kurs pilota wycieczek zrobił, w Egipcie, Turcji i Maroko jest elegancko oblatany…

- Chyba jednak podziękuję, wie pan, jakoś mnie w tamtą stronę nie ciągnie – mimo obiekcji otrzymałam następną wizytówkę.

- A co się tam będzie pani krygować. Trzeba z życia korzystać! Zresztą, jakby co, to i makatki z oryginalnego papirusu syn załatwi, a nawet skórzane kurtki i kożuchy… No wie pani, żeby można było, jak człowiek, szyku zadać.

- Aha.

- Nie jest pani głodna?

- Trochę tak – przyznałam lekkomyślnie.

- To niech pani trzyma, tu jest numer do Janka, mojego siostrzeńca. On tym motorowerem, co dostał na komunię, pizzę rozwozi. Akurat w technikum gastronomicznym jest, z napiwków zbiera na własną budę z kurczakami z rożna.

- A nie na budę z rybą?

Taksówkarz zerknął na mnie z lekkim politowaniem.

- Trzeba dywersyfikować ofertę. Budę z rybą już mamy. I frytkami. Moja matka prowadzi. O, tu są namiary. Rybeńki cud miód, szczególnie pani flądrę polecam. Ale i ta Jankowa pizza bardzo dobra, zwłaszcza z kiełbasą myśliwską.

- Wie pan, nie bardzo przepadam za pizzą, a ryby to w ogóle mogłyby dla mnie nie istnieć – westchnęłam, chowając karteluszek w kieszeni.

- To może garmaż? – nie poddawał się kierowca. – Moja żona garmaż prowadzi. Pyszne pierogi robi, szczególnie z mięsem. Z dowozem do domu. Niech pani sama popatrzy, tu jest ulotka.

- Janek dowozi? – chciałam zabłysnąć orientacją w coraz bardziej rozrastającym się biznesowym drzewie genealogicznym kierowcy. Z ulotki spoglądała na mnie niezwykle obfita kobieta, z szerokim uśmiechem prezentująca gargantuiczną misę pływających w tłuszczu i skwarkach pierogów.

- Nie, Marek, jego starszy brat. Jeździ jako kierowca pogotowia i czasami sobie dorabia.

- Garmaż na sygnale rozwozi? To chyba trochę niehigieniczne?

- Oj tam, zaraz niehigieniczne. Przecież pacjentów tymi pierogami nie obkłada. Zresztą, skoro pani taka ekologiczna, to proszę uprzejmie: tu jest wizytówka mojego kuzyna, co w płodach rolnych robi. Agroturystykę prowadzi pod Płońskiem. Pyszne warzywa i owoce hoduje, bez sztucznych konserwantów i nawozów, za to z robakami – tak jak to ekolodzy lubią… No i masarnię własną ma, wędliny i kiełbasy, że palce lizać…

Spojrzałam na karteczkę, w prawym górnym rogu namalowany był piętrowy tort weselny.

- Ciasta też piecze? – zdziwiłam się.

- Co?… A, niech pani poczeka, znowuż mi się wizytówki pomyliły… Tu jest właściwa. A te ciasta to moja ciocia Jadzia robi, w Malborku ma swoją firmę cukierniczą. Świetnie prosperuje. Jak to się mówi – lukratywny interes zrobiła. Więc, gdyby brała pani ślub, to torty proszę u niej zamawiać. Na hasło „Janusz” dziesięć procent rabatu, dowóz w promieniu pięćdziesięciu kilometrów gratis.

- Marek karetką dowozi? – spytałam z obawą.

- Nie no, co pani. Przecież takie torty to trzeba samochodem-chłodnią wozić, bo inaczej się rozpłyną. Szczególnie w taki upał.

- Bardzo dziękuję, nie wiem, czy skorzystam, bo ślub już raz brałam.

- To może na imprezę firmową ciasta by były potrzebne? Gdzie pani pracuje?

- W Polskim Radiu – przyznałam z naiwną szczerością.

Kierowca aż się obejrzał i zmierzył mnie wzrokiem. Najwyraźniej bardzo urosłam w jego oczach.

- Aaa, pani redaktor? To trzeba tak było od razu mówić! Ma pani u mnie bonifikatę w cenie. Bardzo lubię Polskie Radio! Jak dwa lata temu w Kołobrzegu grało „Lato z Radiem”, to całą rodziną żeśmy na koncert poszli!

- Bardzo dziękuję w imieniu radia – uśmiechnęłam się. – Ale nie jestem redaktorką, pracuję jako…

- To nie ma znaczenia, i tak możemy jakiś interes ubić! – przerwał mi taksówkarz. - Ma tu pani redaktor wizytówkę mojego chrześniaka, Bartka, to najstarszy mojej drugiej siostry. Jak wtedy w Kołobrzegu usłyszał Krzyśka Krawczyka, to tak się zapalił do śpiewania, że postanowił własną kapelę założyć. I teraz w showbiznesach robi. I jest gitara.

- Występował gdzieś? – spytałam, z rezygnacją chowając kolejną wizytówkę.

- No, już chyba na dwudziestu weselach! Bardzo go ludziska chwalą, bo szeroko repertuar ogarnia. Piosenkę biesiadną, polskie i zagramaniczne przeboje, nawet te, jak im tam, „Schody do nieba” Zeppelinów potrafi zaśpiewać. Pierwszą część. I nawet nie fałszuje. Robi lepsze wersje niż oryginalne, jak bum cyk cyk. Może Polskie Radio by mu jaką płytę nagrało, co? Albo zaangażowało na „Lato z Radiem”?

- Myśli pan, że potrafiłby zaśpiewać przed pięćdziesięcioma tysiącami ludzi?

- A co miałby nie umieć! Chłopak od maleńkości ma dryg do tych rzeczy! W cymbałki walił, jak jeszcze chodzić nie umiał! Gdybyśmy jeszcze festiwal w Kołobrzegu mieli, to na pewno by go wygrał… Poza „Latem z Radiem” to był najlepszy festiwal w Polsce, wie pani, pani redaktor… „Chabry z poligonu”… „Frontowa miłość ukradkiem rwana”… „Hartuj się”… Albo „W naszym fachu nie ma strachu”… Wspaniałe piosenki, melodyjne melodie! To co, może jakiś barterek dogadamy?

- Muszę przyznać, że strasznie przedsiębiorczą ma pan rodzinę – spróbowałam zmienić temat.

- W życiu trzeba się umieć urządzić. I walczyć o swoje, bo wiadomo – świat to dżungla. A kapitalizm w szczególności. Zresztą, co ja będę pani redaktor mówił. Wiadomo, jak jest przedsiębiorcom w naszym pięknym kraju. Jest ciężko. Konkurencja, korupcja, urzędnicy, skarbówka i mafie, z rządzącą na czele… Trzeba się umieć w tym wszystkim odnaleźć. Na szczęście, chwalić Boga na wysokościach, moja rodzina ma smykałkę do interesów. No i, tak od zawsze, razem się trzyma. Sztama, jak mur. Bo wiadomo, że rodzina jest najważniejsza. Rodzina interesem silna. A najlepiej to mojemu najstarszemu, Wojtkowi, idzie. Zainwestował w komis samochodowy i z głową nim zarządza, bo już mu się w planach myjnia szykuje… Zawsze mu powtarzam: „synu, umiesz liczyć? Licz na siebie. I na rodzinę”. O, tu ma pani jego wizytówkę…

- Ale pan mi tu dał jakąś firmę ochroniarską! – czułam się coraz bardziej przytłoczona, zarówno ilością informacji, jak i wizytówek.

- Przepraszam panią redaktor najmocniej i rączki całuję, to akurat zięcia, ale taki kontakt też się może przydać. Wiadomo, czasy niebezpieczne…

- Na razie jestem na etapie urządzania mieszkania, więc nie w głowie mi firmy ochroniarskie – - powiedziałam nieco podirytowana i od razu zrozumiałam, że należało ugryźć się w język. Oczy taksówkarza zaświeciły się dobrze mi już znanym blaskiem.

- To się świetnie składa, pani redaktor! Brat szwagra właśnie założył firmę remontową i szuka zleceń w Warszawie, ma tu pani redaktor kontakt do niego…

W poczuciu osobistej klęski przyjęłam kolejną wizytówkę.

- A jak urządzanie mieszkania, to i hydraulik się przyda, prawda? – kontynuował beztrosko kierowca. - Do pralki, zmywarki czy – he, he – do kolanka… Proszę panią uprzejmie, pani redaktor, mąż mojej chrześnicy w rurach robi. Podobnież nawet fachowo.

- Pan to chyba w każdej branży kogoś ma… - westchnęłam, chowając następny karteluszek. – - Jeszcze mi tu tylko jakiejś wróżki brakuje…

- Szanowna pani redaktor sobie życzy wróżkę, to proszę uprzejmie, nasz klient, nasz pan! – - kierowca z satysfakcją wyjął wizytówkę z nieco odchudzonego pliku. – Wróżka Esmeralda, czyli moja rodzona ciotka ze strony ojca, Genowefa. Taki pseudonim, znaczy. Do wróżki Genowefy jakoś okoliczna ludność przychodzić nie chciała… A do Esmeraldy – wali drzwiami i oknami. Udał nam się ten chwyt marketingowy, trzeba przyznać. Ostatnio to nawet był u niej pewien znany polityk z Trójmiasta, no wie pani, ten z francuskim „r”…

- Och. On?

- Ten sam.

- I co mu powiedziała?

- Że wykończy go jakiś spółdzielca.

- Tylko tyle?

- Tak. Ale ponoć wielce zadumany i zafrasowany po tych słowach wyszedł…

- No nie wiem, chyba bym się jednak bała iść do wróżki…

- Niech się pani redaktor nie boi, bo jakby porady czy nawet egzorcyzmów po takiej wizycie trzeba było, to, jak znalazł, zamówi pani sobie wizytę duszpasterską. U wuja Jakuba, u ojców Kapucynów od ponad dwudziestu lat, tu ma pani jego komórkę… A jak egzorcyzmy niepotrzebne, to skuteczne specyfiki na każdą dolegliwość można od niego nabyć drogą kupna. Maści, olejki, a nawet wysokoprocentowe nalewki. Oczywiście lecznicze.

- Tak, zakonnicy słyną z doskonałych wyrobów… A państwo tak od zawsze całą rodziną interesy prowadzicie?

- Na taką skalę to dopiero po przemianach w osiemdziesiątym dziewiątym… Ale i za Polski Ludowej jakoś się żyło. Mój najstarszy brat, Przemysław, był natenczas prezesem tutejszego PGR-u. Wypożyczał okolicznym rolnikom maszyny do pracy w polu, bardzo był poważany, ale niestety trochę mu się to stanowisko na wątrobie cieniem położyło.

- Nie rozumiem?

- Ech, pani redaktor to chyba życia na wsi za bardzo nie zna, co? – pokręcił głową taksówkarz. – - Rozchodzi się o to, że taki rolnik, jak przyjeżdżał na przykład kombajna bizona pożyczyć, to czuł się zobowiązany przywieźć w zamian flaszkę. I najlepiej ją od razu na miejscu z panem prezesem rozpracować, co by maszyna dobrze służyła.

- A, no to rzeczywiście mógł mieć obciążoną wątrobę…

- No właśnie. Potem, po zmianach, brat na posła startował. Nie wyszło mu, ale ludzi poznał i z sytuacją jest na bieżąco. Teraz ma fabryczkę mączki kostnej, a przy okazji również asfalt, papa i smoła dobrze mu idą. Do tego stopnia, że najnowszy model mercedesa sobie kupił. Wiadomo, bez gwiazdy nie ma jazdy! Jak ludzkie panisko sobie pod krawatem jeździ w garniturze, ale nogę miewa ciężką. Raz to nawet kuzyn Zbyszek, co jest policjantem w drogówce, go zatrzymał. Śmiechu było co niemiara, do dziś to sobie opowiadamy w rodzinie, jako anegdotę… Ma tu pani redaktor kontakt do Zbyszka, jakby jakieś kłopoty na drodze były.

- Jest też prawnikiem? – zdziwiłam się, spoglądając na wizytówkę.

- Pardon, znowuż mi się zła wyciągła… To inny Zbyszek, brat stryjeczny. Najbardziej wykształcony w całej rodzinie. Skończył prawo na uniwersytetach, własną kancelarię założył. Nawet Leppera przez chwilę reprezentował, ale po jakimś czasie dał sobie spokój. Takie to bagno w tej polityce bywa, że aż człowieka wstręt bierze…

Taksówkarz urwał, bo jego komórka zaczęła nagle wygrywać „Bailamos”.

- Halo?… Cześć Stasiu! Cześć Stasiu! Nie mogę z tobą rozmawiać, bo mam kursa!… Kursa mam!… Do Rogowa jadę, jak będę wracał, to mogę ci towar podrzucić… Co?… Tak, mam parawany… Pomarańczowe, innych nie było… Co?… Nie wiem, chyba jakaś chińszczyzna, a może Korea, Wietnam albo inny diabeł… Postoją, co mają nie stać… Dobra, za jakieś pół godziny powinienem być u ciebie… Dobra. To na razie.

Kierowca położył telefon na siedzeniu pasażera i głośno wydmuchał nos w wielką chustkę.

- O czym to ja? Aha, pani redaktor pytała o rodzinę. W zasadzie to my już całą rodziną jesteśmy nieźle ustawieni. Tylko moja druga chrześnica, Patrycja, najgorzej się na razie urządziła. Poszła studiować medycynę na porodówkę. Ale z tego to na ludzi nie wyjdzie. Przecież nawet ja raz kiedyś w taksówce poród przyjmowałem. Samo życie! Jedyna nadzieja, że urodziwa z niej dziewczyna, to może szybko jakiego sensownego męża znajdzie. I książki pisać będzie. Może by jej pani redaktor jakiegoś przystojnego kawalera tam w tym swoim radiu znalazła? O, tu jest telefon do Patrycji… Jakby po urlopie albo w rodzinie jakiś poród był.

- Obawiam się, że opinie o radiowej urodzie są niestety prawdziwe – odparłam. – Szczególnie w przypadku mężczyzn.

- Ech, jak nic trzeba jej będzie w końcu jakiegoś z zagramanicy sprowadzić. Wiadomo, jaka jest opinia o urodzie Polek, faceci lgną jak pszczoły do miodu. Chyba ją wyślemy do wuja Andrzeja, co w Chicago urzęduje… O właśnie, gdyby pani redaktor się kiedyś do Stanów wybierała, to proszę sobie zachować wizytówkę Andrzeja, znaczy się Endrju, bo tak się teraz każe nazywać. Wizy, zielone karty załatwia, a nawet legalną pracę czy polską kiełbasę. Od kuzyna spod Płońska sprowadza… Gdzie to ja miałem…

Gorączkowo przeszukiwany plik wizytówek nagle się rozsypał, pod moimi nogami wylądowała jedna w wyjątkowo krzykliwych barwach. Złote wypukłe litery oznajmiały, że niejaka Edyta „spełni wszystkie Twoje marzenia”, dojeżdża do klienta w Kołobrzegu i okolicach, a do tego „trzecia godzina gratis”.

- Ojej – rzekłam niewinnie, oddając wizytówkę speszonemu nagle taksówkarzowi. – To też ktoś z rodziny?

Dalszy kurs upłynął w milczeniu.

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Koniec jest blisko...

"Superak" podał ostatnio, że "na Ursynowie doszło do kolizji samochodu osobowego z samochodem dostawczym, który przewoził tajemnicze...

 
 
 

Kommentare


Się zapisz

©2020 by Folios. Stworzone przy pomocy Wix.com

bottom of page