EPILOG, CZYLI NIGDY NIE PRZEWIDZISZ CZYNNIKA LUDZKIEGO
- Folios
- 25 lip 2020
- 4 minut(y) czytania
FRANCJA, GDZIEŚ POD PARYŻEM, 26 KWIETNIA 2020 ROKU
Inspektor René Anchois dostojnie kroczył urokliwymi uliczkami swego rodzinnego miasteczka. Lubił nocne patrole, bo wtedy nic się nie działo, a jednocześnie mógł odpocząć od gderania żony, która nie wiedzieć czemu nie otaczała go nabożną czcią. Wszak jego mama, świeć Panie nad jej duszą, robiła to nieustannie, dzięki czemu Anchois już w dzieciństwie nabrał przekonania, że jest jednostką wybitną. Bycie Francuzem w znacznym stopniu pogłębiało ten stan.
Niestety fakty mówiły co innego. Mierny uczeń, podlizujący się nauczycielom i donoszący na kolegów, szkołę policyjną ukończył jedynie dzięki protekcji stryjecznego dziadka, świetnego gliniarza bardzo poważanego w środowisku. Zapewne choć raz spotkaliście typów podobnych do René: silni tylko w grupie, uważają, że wszystko im się należy, najchętniej wyżywają się na słabszych. Ich poglądy są równie negocjowane i nietrwałe, co przysięgi małżeńskie Jacka Kurskiego. Pozują na komandosów z SEALs, a nie przeszliby testów sprawnościowych do Wojsk Obrony Terytorialnej. Co prawda Anchois zdobył posadę inspektora, ale tylko dlatego, że nikt inny nie chciał przyjechać na takie zapomniane przez wszystkich zadupie.
Anchois zerknął na zegarek – było kilka minut po północy. Cisza i spokój otulały małą mieścinę, większość świateł w domach pogasło, swą działalność zakończyła nawet piękna Chloé, właścicielka jedynego sklepu spożywczo-monopolowego w promieniu dziesięciu kilometrów. René czuł do niej ogromną słabość i pielęgnował w sobie silne przekonanie, że ona do niego również. Tylko Chloé potrafiła tak pięknie mówić „Bonjour, inspecteur!”, gdy co rano wstępował do niej na kawę (ta na posterunku kolorem i smakiem przypominała wodę wyciśniętą z brudnej ściery zmieszaną z kakao). Owo „Bonjour, inspecteur!” nieraz rozkosznie brzęczało mu w uszach przez cały dzień, a wieczorami stanowiło istotną inspirację przed zaśnięciem.
Policjant otrząsnął się z błogich rozmyślań i zawrócił na komisariat. Postanowił spisać raport i pójść do domu na zasłużony odpoczynek z nadzieją, że lampucera już śpi.
Budynek policji świecił pustkami – Anchois wiedział, że dziś to on będzie gasił światło i zamykał drzwi na klucz. Bardzo mu to pasowało, bo od czasu sławetnej misji, nazywanej prześmiewczo przez kolegów bulles terribles[1], nie miał chwili na zrobienie porządku w papierach. Parę dni temu jego ekipa została zaangażowana jako wsparcie antyterrorystów z GIGN (Groupe d'Intervention de la Gendarmerie Nationale) w akcji zabezpieczenia magazynu mieszczącego się poza granicami miasteczka, przy drodze na Paryż. Sądził, że przechowywano tam materiały wybuchowe i doznał wielkiego rozczarowania, gdy okazało się, że zarekwirowaniu mają ulec koperty bąbelkowe. Komandosi nie chcieli powiedzieć nic więcej poza tym, że misja została przeprowadzona w porozumieniu z wywiadem amerykańskim.
Jako prawdziwy Francuz René z obrzydzeniem i naturalnym poczuciem wyższości reagował na wszystko co amerykańskie. Uznał więc, że to jakaś piramidalna bzdura. Mon Dieu, czy kiedykolwiek w historii koperta bąbelkowa wyrządziła komuś krzywdę? (Co innego zwykła – nadal pamiętał ból przeciętego języka, gdy przejechał nim po krawędzi papieru ciut za daleko). Dlatego nie odczuwał żadnych skrupułów, by ukradkiem zgarnąć za pazuchę munduru paczuszkę, która niezauważona spadła z pudła niesionego przez kolesia z GIGN. Jego posterunek cierpiał na chroniczne braki materiałowe, miał już serdecznie dość dokładania z własnej kieszeni do zapasów pinezek, papieru i mydła w płynie o zapachu lawendy.
Anchois zapalił lampkę przy biurku i przeszedł do pokoju socjalnego, by zrobić sobie herbatę. Gdy niósł ją ostrożnie do swego stanowiska, nagle usłyszał szmer dochodzący z pokoju dowodowego (tak naprawdę dowody tutejszych przestępstw zajmowały jeden regał, reszta mieściła zapasy kawy, cukru i herbaty, materiały biurowe, narzędzia, kilka skrzynek beaujolais oraz części skutera szeregowego Michela Mathieu).
- Pewnie znowu te cholerne myszy – mruknął pod nosem. Po cichu, by nie płoszyć gryzoni, podkradł się pod drzwi i uchylił je bezszelestnie. Ku jego zdziwieniu w środku paliło się światło. Tutejsze myszy były bardzo pomysłowe, ale tej sztuki raczej nie opanowały.
Przeszedł pomiędzy półkami, nie rejestrując niczego podejrzanego. Wreszcie na samym końcu dostrzegł znajome plecy.
- Dobry wieczór, szefie. Jeszcze w robocie?
Nadinspektor Leroy Merlin drgnął i powoli odwrócił się w stronę Anchois. W ręku dzierżył jedną z kopert, a jego twarz wyglądała przerażająco – upiornie blada, z podkrążonymi wyłupiastymi oczami pokrytymi bielmem.
- Szefie?
[1] Straszne bąbelki.

Marie Anchois śniła, że George Clooney zabrał ją na festiwal w Cannes, a potem na luksusowy jacht, gdzie ubrana w białe fraki załoga podawała im najprzedniejszego szampana i mule. George co chwilę spoglądał uwodzicielsko w jej oczy, snując niezwykle męskim głosem opowieść o tym, że zawsze marzył o takiej kobiecie jak ona. Gdzieś z tyłu głowy, niczym natrętna mucha, dźwięczała jej myśl „przecież ja mam męża!”, ale starała się ją ignorować.
Gdy na pokładzie pojawił się rozebrany do naga Jacques Chirac, tańczący „Jezioro łabędzie” wraz z przebranym w piękną wieczorową suknię Michaiłem Gorbaczowem (Marie czytała ostatnio dużo książek historycznych), spojrzała pytająco na George’a.
- Nie przejmuj się kochanie – rzekł, głaszcząc ją delikatnie po policzku. – Oni są w pakiecie z jachtem. Muszą co wieczór wykonać swój taniec, inaczej światu grozi zagłada.
Takie wytłumaczenie wydawało się całkiem oczywiste i zupełnie ją uspokoiło. Dłoń Clooneya zaczęła ześlizgiwać się wzdłuż jej szyi, jego usta znalazły się blisko jej ust i wtedy…
- Marie! Marie! Au secours!
Piękny sen prysł, Marie zaklęła pod nosem. Nie darzyła swego męża specjalnym uczuciem, ale teraz miała ochotę go zamordować. Narzuciła szlafrok i zbiegła na dół, gubiąc po drodze papiloty.
René siedział przy kuchennym stole, trzymając się za zakrwawioną szyję. Na jego twarzy malował się grymas autentycznego cierpienia, więc Marie łaskawie zrezygnowała z cisnącego się początkowo na usta „Czego się drzesz, debilu?”.
- Mon Dieu, co ci się stało?
- Ugryzł mnie… - wystękał Anchois.
- Kto cię ugryzł? – Marie przeglądała szafki w poszukiwaniu spirytusu i bandaża, zerkając z irytacją na męża.
- Szef… Leroy Merlin…
- Odbiło mu?
- Niedobrze mi…
- Nie jęcz, bądź mężczyzną do cholery! Pokaż to… Eee, nic ci nie będzie, to powierzchowna rana.
- Ale boli jak sto diabłów! – jęknął Anchois.
- To tylko ugryzienie, przecież od tego nie umrzesz … Nie ruszaj się, pójdę po watę.
Popędziła korytarzem do łazienki i wróciła po chwili z paczuszką.
- Opatrzę cię i wezwę dokto… - urwała zaskoczona. René zniknął, pozostawiając po sobie jedynie krwawe ślady.
- René? Gdzie jesteś?
Marie wyjrzała na korytarz. Tam również go nie było.
- Stary głupi cap – mruknęła i w tej samej chwili poczuła eksplodujący ból rozszarpywanej zębami szyi. Próbowała się uwolnić, ale René ze zwierzęcą wściekłością powalił ją na ziemię. Szok spowodował, że przestała czuć cokolwiek. A potem ogarnęła ją ciemność.
Comments